czwartek, 7 lipca 2016

Świętosława, harda królowa (Elżbieta Cherezińska - "Harda")

Co bym nie napisała o „Hardej” Elżbiety Cherezińskiej, i tak zdawać mi się będzie, że nie potrafię oddać wystarczająco swojego zachwytu. Jej powieści od kilku lat sprawiają, że szybciej bije mi serce – a od pierwszego spotkania z „Koroną...” Piastowie zawładnęli moją wyobraźnią i po prostu nie dość mi książek o pierwszych władcach Polski. Kiedy więc jakiś czas temu ukazała się ekscytująca wiadomość, że Elżbieta Cherezińska napisała kolejną książkę, podstępnie namówiłam moją biedną rodzicielkę do kupienia książki w dniu jej premiery (ach, za to właśnie uwielbiam mojego kindelka!), niecierpliwie przeczekałam dzień pełen przeszkadzaczy i wieczorem wsiąkłam w lekturę. Nie wychynęłam ze świata „Hardej” dopóki jej nie skończyłam. Szkoda, że te 600 stron minęło tak szybko, ale za to pocieszam się tym, że we wrześniu wyjdzie jej kontynuacja, czyli „Królowa”.

Ad rem, zatem, spróbujmy opisać to, co mi się w tej książce podobało… Po pierwsze to, że dotyczy okresu w historii Polski, o którym właściwie mało wiadomo, a większość informacji pochodzi niejako z drugiej ręki – a mimo tego autorce udało się utkać z pojedynczych nici piękną opowieść – tu i ówdzie wypełnioną własnymi wyobrażeniami, tu i tam wymyśloną na nowo, ale w każdym względzie porywającą. Początki naszego państwa, rosnąca potęga księstwa leśnych polan (a propos, piękna jest ta interpretacja pochodzenia nazwy naszego państwa), polityczne machinacje Mieszka i Bolesława – takie powieści sprawiają, że można być dumnym z naszej historii. A czego w tej opowieści nie ma – jest chrzest, którego przyjęcie jednym ruchem przestawiło pionki na szachownicy politycznej naszego zakątka Europy, są i ambicje polityczne ojca i syna, którzy odważyli się sięgnąć dalej, niż ich przodkowie, są i polityczne przymierza, w których targuje się własną rodziną, a przede wszystkim największym atutem – córkami. Dzięki córkom, traktowanym właściwie jako część ruchomego majątku, można osiągnąć wiele, można umocnić swoją pozycję na granicy kraju, zadbać o zbrojne wsparcie i pomoc przeciwko wspólnemu wrogowi. Nic więc dziwnego, że Cherezińska poświęca najwięcej miejsca tym, którym dedykuje swoją powieść – „bezimiennym zapomnianym księżniczkom piastowskim”.

Świętosława i Olav?
Tak więc po drugie – bohaterowie. Mimo iż tytuł zakłada, że główną bohaterką jest Świętosława, to ucieszyło mnie wielce to, że historia zaczyna się od Mieszka, a głos zabiera w niej także Bolesław (od razu stwierdziłam, że muszę znowu przeczytać „Grę w kości”, żeby sobie odświeżyć jego historię i rolę odegraną w historii Polski – wszak niektórzy bohaterowie pojawiają się w obu książkach, a Piastów nigdy nie za wiele!), jego dwie przyrodnie siostry (licentia poetica, być może, ale bardzo wiarygodna i jak najbardziej dodająca historii smaczku), Olav, Sven i oczywiście Świętosława. Ach, ta Świętosława! Żałuję, że mało (zupełnie nic?) mówi się o niej na szkolnych lekcjach historii. A przecież to właśnie opowieści o interesujących postaciach mogą sprawić, że nasza historia wyda się wreszcie ciekawsza, łatwiejsza do zapamiętania, bardziej swojska a jednocześnie jak najbardziej fascynująca. Świętosława to właśnie taka postać – córka i siostra władcy Polski, która znalazła sobie miejsce w skandynawskich sagach, jako królowa Szwecji, Norwegii, Danii i Anglii. Wielka szkoda, że właściwie wiadomo o niej tak mało, że wśród historyków trwają spory, czy w ogóle istniała, czy nie pomylono jej z innymi kobietami z tamtego okresu, czy jej imię naprawdę brzmiało Świętosława, Sigrida Storrada, Harda Królowa. Cherezińska daje Świętosławie głos, a także ciało z krwi i kości. Daje jej siostry, mężów, dzieci i dwa dzikie rysie, każe kochać, nienawidzić, buntować i godzić się z losem. Czyni ją zatem w oczach czytelników tak wielce prawdziwą, jakby jej pochodzenie nie pozostawiało ani cienia wątpliwości, jakby była to jedna z najlepiej znanych postaci średniowiecza. I chwała jej za to, bo dzięki temu powieść ma (tak jak i pozostałe!) ten nieuchwytny i jeden w swoim rodzaju klimat.

No i wreszcie po trzecie  - klimat. Najtrudniejsze do opisania w recenzji książki nieuchwytne coś, co sprawia, że po książki Elżbiety Cherezińskiej będę sięgać w ciemno. Klimat, czyli sposób, w jaki autorka wciąga czytelnika w sam środek fabuły, w środek akcji, stawia mu przed oczami rząd postaci  i mówi: „Wybieraj. Kto ci się najbardziej podoba? Na kogo głos będziesz niecierpliwie czekać? Kto cię urzecze? Kto zasmuci? Które sceny i dialogi cię zachwycą, które rozbawią? Uważaj na jastrzębia i rysie, bo mogą cię podrapać.” Jest coś w tych piastowskich opowieściach takiego, że oderwać się od nich nie można. Nie ma tu co prawda obecnego w Odrodzonym Królestwie pierwiastka magicznego, ale kto wie? Wszak to dopiero początek historii Polski, a nuż jastrząb Mieszka i rysie Świętosławy to zapowiedź czegoś więcej?

Należałoby jakoś zakończyć ten pochwalny elaborat, żeby było i konstruktywnie i z puentą i zachęcająco. Ni jak nie potrafię. Czytajcie książkę, sami przyznajcie mi rację. A ja będę teraz czekać do września na „Królową”, żeby po raz kolejny zanurzyć się w piastowskiej historii. Odświeżę sobie też zapewne znajomość z resztą dynastii z Odrodzonego Królestwa. A potem to już mi tylko jedno pozostanie, będę dręczyć autorkę. Pani Elżbieto, ja bardzo proszę się pospieszyć z pisaniem. Pani książki mi się kończą, co ja będę czytać, jak już przeczytam te trzy co mi zostały???

niedziela, 12 czerwca 2016

"Eligible" Curtis Sittenfeld, czyli Jane Austen wiecznie żywa

--> -->
Kiedy prawie trzy lata temu wydawnictwo Harper Collins ogłosiło, że planuje wydanie powieści Jane Austen w nowych, współczesnych aranżacjach, niemalże spadłam z fotela z wrażenia. Projekt zakładał, że każda z powieści ma być napisana przez inną, uznaną autorkę (bądź autora), być ich wersją powieści, w unikalnym stylu swojego twórcy. Do tej pory wydano cztery z planowanych sześciu powieści i mój entuzjazm nieco już ostygł. „Sense and Sensibility”  („Rozważna i romantyczna”) Joanny Trollope i  „Northanger Abbey” Val McDermid (tak, to ta sama autorka, która pisze powieści kryminalne!) przeczytałam, z czego ta pierwsza podobała mi się bardziej, choć mnie nie powaliła na kolana, a ta druga była moim zdaniem głupiutka, natomiast „Emmę” Alexandra McCall Smitha zaczęłam, westchnęłam i odłożyłam, bo McCall Smith i ja mamy sobie wybitnie nie po drodze. Za to najnowszą powieść w serii, czyli „Eligible” Curtis Sittenfeld, uważam za zdecydowanie najciekawszą z dotychczas wydanych w tym projekcie książek. To prawda, oryginałowi nic i tak nie dorówna, ale moim zdaniem, można się przy tej książce nieźle zabawić.

„Eligible” to współczesna wersja „Dumy i uprzedzenia”, jednej z najlepszych (i najlepiej znanych) książek Jane Austen. To też zdecydowanie najciekawsza uwspółcześniona z dotychczas wydanych powieści – Sittenfeld właściwie zostawiła sobie postacie i  szkielet powieści, przeniosła akcję do Stanów i wypełniła ją w zasadzie po swojemu. Poznajcie zatem głównych bohaterów – rodzinę Bennetów, mieszkańców Cincinnati! Oto matka, która zajmuje się głównie udzielaniem się w klubie, organizacją dobroczynnych przyjęć i nałogowymi zakupami, ojciec, powracający do zdrowia po operacji. Oto pięć córek, z których trzy młodsze tkwią w rodzinnym domu (starym, podupadającym i pełnym rupieci domu), zajmując się treningiem Crossfit (Kitty i Lydia) albo studiami (Mary), a dwie starsze mieszkają w Nowym Jorku i jako jedyne pracują: Jane jako instruktorka jogi, Liz jako dziennikarka. Oto potencjalny kandydat na męża którejś z córek pani Bennet (najlepiej Jane, która dobiega czterdziestki i – szok horror! – jeszcze nie jest mężatką): doktor Chip (!) Bingley, gwiazda programu typu reality show po tytułem Eligible, w którym miał sobie znaleźć żonę, ale zamiast tego rozpłakał się na oczach widzów. Oto najlepszy przyjaciel potencjonalnego męża: przystojny, wściekle bogaty i nieprzystępny neurochirurg, Fitzwilliam Darcy. Są też i bohaterowie drugoplanowi: Jasper Wick, tu występujący jako długoletni znajomy i kochanek Liz, kuzyn Willie (zna się jak nikt na internecie, ale jest beznadziejny w kontaktach z innymi), przyjaciółka Liz, Charlotte…  W „Eligible” pojawiają się właściwie wszystkie znaczące postacie z „Dumy i uprzedzenia” (moja ulubiona to reinkarnacja lady Catharine de Burgh!),  także kilka nowych, a ich historie czasem są opowiedziane zupełnie na nowo, czasem nabierają innego niż u Austen tonu. Oczywiście jeśli czytaliście „Dumę i uprzedzenie” to wiecie zapewne, jak się to wszystko skończy. Natomiast mnie zaskoczyło nieco inne poprowadzenie pobocznych wątków – zaskoczyło i ucieszyło, bo w ten sposób książka stała się nieco bardziej współczesna, a także trochę inna od oryginału. Również przeniesienie akcji do Cincinnati wcale powieści nie zaszkodziło, bo prowincja amerykańska jest chyba lepszym tłem dla powieści – jakoś nie mogę sobie wyobrazić Panów Bingley i Darcy jako dwóch Londyńczyków przyjeżdżających do Norwich…

Jedynym elementem powieści, który spowodował, że najpierw westchnęłam, a potem przewróciłam oczami, był wątek reality show, ale to głównie dlatego, że po prostu ja takich programów nie trawię. Zresztą wątek ten występuje w książce jako część satyrycznego spojrzenia autorki na współczesne społeczeństwo i jego problemy. Sittenfeld zamiast o problemach niezamężnych dziewcząt bez majątku, porusza wiele współczesnych zagadnień – społeczną niedojrzałość młodych ludzi, problemy finansowe, późne macierzyństwo, czy też jego brak, a także homofobię, rasizm, szczególnie w osobie pani Bennet. Wiele osób uznało tę postać za przesadnie niesympatyczną (i wygłaszającą rasistowskie komentarze), ale według mnie Sitternfeld po prostu „uwspółcześniła” postacie z powieści „Dumy i uprzedzenia”, obdarowując je równie nieprzyjemnymi cechami, jak ich Austenowskie odpowiedniki. Natomiast nieco zawiodło mnie zbyt „zamknięte” zakończenie powieści – Jane Austen słusznie jednak zostawiła  pewne rzeczy niedopowiedziane, kończąc w ten, a nie inny sposób swoją książkę. We współczesnej romantycznej literaturze czytelnicy zbyt bardzo jednak lubią wszystko pozapinane na ostatni guzik. Być może też Curtis Sittenfeld czuła potrzebę zakończenia niektórych wątków i wyjaśnienia, co się stało ze wszystkimi bohaterkami „Dumy i uprzedzenia” (Austen pozostawiła dwie siostry Bennet na zawsze w stanie zawieszenia), bo pojawia się w książce nawet rozdział poświęcony Mary, najmniej znanej z sióstr.

Podsumowując, cieszę się, ze przeczytałam „Eligible” Curtis Sittenfeld, bo już straciłam nadzieję na to, że znajdzie się w projekcie Austen coś oryginalnego.  Tak, „Dumy i uprzedzenia” nie można napisać ponownie, natomiast można książkę rozebrać na czynniki pierwsze i złożyć na nowo. W ten sposób do rąk czytelnika trafia „Eligible” – książka, która nie próbuje być tym, czym na pewno nie jest i w ten sposób nabiera własnego, autonomicznego charakteru.

wtorek, 31 maja 2016

Tydzień z nosem w książce (2)

Nic się na blogu nie dzieje, ale to nie znaczy, że nie czytam! Pisanie wciąż idzie mi ciężko, wybiłam się bezdyskusyjnie z rytmu i nie wiem, jak tu mam znaleźć czas na pisanie, kiedy go boleśnie nieraz brak na czytanie... Cóż, pogodziłam się z tym, że czasem jedyną lekturą jaką przeczytam przez cały dzień jest „Pan Brumm jedzie pociągiem” Daniela Nappa (swoją drogą świetna książka, jedna z ulubionych Mini lektur). Więcej mnie na Instagramie, gdzie albo cieszę się, że coś mi się uda w danym dniu przeczytać (no dobrze, głównie zacząć), albo snobuję się, pokazując swoją biblioteczkę... Mimo tego udało mi się ostatnio skończyć kilka książek, głównie dlatego, że większość z nich przeczytałam na telefonie, korzystając z kindlowskiej aplikacji, bo tylko tak mogę być pewna, że czas na czytanie wykorzystam maksymalnie. (Tak przy okazji, to zaczynam się zastanawiać po raz pierwszy nad sensem kupienia kindla z podświetlaczem - żeby się dało czytać po ciemku - ale zdecydowana jeszcze nie jestem). 

Ad rem zatem! Po pierwsze przeczytałam „Only Beloved”, romans Mary Balogh, mojej ulubionej autorki regencyjnych romansów "z głową", kończących jej serię The Survivors Club. Ta seria to siedmioksiąg, bo autorka ma niezły zamach i naprawdę potrafi pisać, a historie przez nią opisywane w niej dotyczą ludzi, którzy przeżyli różne traumy w czasie wojen napoleońskich i podczas wieloletniej kuracji w domu jednego z bohaterów stworzyli grupę wsparcia i zostali przyjaciółmi. W każdej książce śledzimy losy jednego z nich i, jak to zwykle w romansach bywa, jest tu miłość, niekiedy taka, co przychodzi z czasem i nad którą trzeba pracować, jest i jakaś intryga i jest nieodzowne szczęśliwe zakończenie, wcale nie przesłodzone, na szczęście, bo jak już wspomniałam, według mnie autorka ma klasę i pisze świetnie. Polecam Mary Balogh miłośnikom romansów z czasów regencji, ale i nie tylko.

Po drugie, skończyłam czytać kilka książek, za których polecenie odpowiada chiara. Otóż to właśnie ona tak skutecznie zachwalała serię Stacja Jagodno Karoliny Wilczyńskiej, że z rozpędu przeczytałam obie dostępne części – „Zaplątana miłość” i „Marzenia szyte na miarę”. Po trzecią, która właśnie dopiero co wyszła, też pewnie sięgnę. Kiedyś przeczytałam książkę „Ta druga” Karoliny Wilczyńskiej  i spodobało mi się to, że za tym tytułem nie skrywała się sztampowa opowieść jakiej by się można spodziewać, ale coś zupełnie innego i nietypowego. Podobnie i w Stacji Jagodno, autorka na szczęście nie idzie utartym szlakiem w kierunku „zmęczona życiem kobieta przeprowadza się na wieś i tam poznaje rodzinne historie lub/i miłość swego życia”. Bohaterka „Zaplątanej miłości”, Tamara, nie przeprowadza się na wieś, ale tam jeździ, najpierw przygotowując kampanię wyborczą, potem powodowana ciekawością, wreszcie poszukując zrozumienia i rozwiązania swoich problemów. Owszem romans jest, ale jakoś raczej zepchnięty na boczny tor, a więcej uwagi poświęca Wilczyńska relacjom między trzema pokoleniami kobiet – matką, babką i córką. Do tego dochodzi tajemnica małego białego domku i jego mieszkanki, babci Róży, i już mamy ciekawą powieść obyczajową, która opiera się stereotypom, a ponieważ nie wszystko zostaje wyjaśnione, czytelnik (czytaj: ja), chętnie sięga po drugą część. W tej drugiej części poznajemy nowych bohaterów, nowe tajemnice – tylko główny wątek moim zdaniem nieco rozpływa się pomiędzy tymi wszystkimi sekretami. Nie ma już romansu, jest tylko domek Róży i nowe mieszkanki posiadłości ukrytej w lesie. Mam nadzieję, że kolejna część serii przyniesie nam więcej interesujących wątków i rozwiązań i że autorce uda się podtrzymać ciekawość czytelników (czytaj: moją). Kolejny plus za dalszy brak oczywistego romansu i podjęcie zupełnie innych wątków, głownie tych dotyczących relacji między rodzicami a dorosłymi dziećmi.

Ostatnia książka to „Rzeka zimna” Magdaleny Kawki – pierwsza książka tej autorki i na pewno nie ostatnia. Zdecydowanie nie kolejna opowieść o pięknym i szczęśliwym miasteczku, gdzie wszyscy się kochają. Zamiast tego Magdalena Kawka serwuje nam tajemnicę zaginionej pisarki, na której poszukiwanie wyrusza jej córka, która od wielu lat nie może się z matką porozumieć. Zamiast opowieści o wybaczaniu, tajemnicach z dzieciństwa, autorka podaje nam zimny thriller, osadzony w małej, zaśnieżonej miejscowości Grzmoty. Mamy więc i sekrety, które rozgrzebuje Tamara, mamy i bezwzględne typy, wszędobylskie baby, wiejskie plotki i  nawet ducha. Nie jest to może wstrząsająca historia, której nie można zapomnieć, ale jest to zgrabnie napisana książka, która jest dowodem na to, że wsi spokojna i wesoła jest tylko od czasu do czasu. 

No proszę, okazuje się, że z tego wszystkiego zrobił się (niezamierzenie) długaśny wpis. Ja zatem wracam do czytania (jestem w połowie „Eligible” Curtis Sittenfeld – obiecuję notkę jak tylko skończę czytać, słowo harcerza!), a wszystkich czytelników Ex Librisa zapraszam do komentowania i rekomendowania nowych polskich autorów i autorek. Do przeczytania!

czwartek, 26 maja 2016

"A LIttle Life" - Hanya Yanagihara

-->
No dobrze, czas, żeby coś wreszcie napisać o „A Little Life”, czyli „Małym Życiu” Hanyi Yanagihary, powieści, o której wszyscy już chyba słyszeli, która wzbudza kontrowersyjne opinie i dzieli krytyków. Siedzę, gapię się w komputer i nie ma pojęcia, od czego zacząć.

Zabierając się za lekturę powieści Yanagihary nie wiedziałam, czego się mam właściwie spodziewać. I bardzo dobrze. Szczerze wam radzę, im mniej wiecie o tej książce, tym lepiej. To co powinniście wiedzieć to po pierwsze – rzecz dzieje się w Nowym Jorku i dotyczy czterech przyjaciół. JB, Malcolm, Willem i Jude. Czterech przyjaciół ze studiów razem wchodzi w dorosłość. Każdy z bohaterów chce odnieść sukces, każdy z nich zmaga się z własną drogą, która ich do tego prowadzi – JB jest malarzem, Malcolm pracuje w firmie architektonicznej, Willem chce zostać aktorem, Jude jest prawnikiem. Ale nie spodziewajcie się kolejnej książki o dorastaniu i mierzeniu się z dojrzałością. To nie jest taka książka.

Po drugie – to książka o przyjaźni i miłości. Ale nie oczekujcie po niej romansu, bo to też nie jest to. „Małe życie” jest powieścią wybitnie męską – skupiającą się na męskich bohaterach, męskich związkach i więzach – zarówno krwi (między braćmi, między ojcem a synem), jak i przyjaźni. I to właśnie przyjaźń jest tu postrzegana jako nadrzędna relacja między bohaterami.

Po trzecie – „Małe życie” to powieść poruszająca tematy tabu, nie tylko związane z cielesnością, seksualnością, ale też zdrowiem, także tym psychicznym. „Małe życie” to też  studium choroby, zapis powolnego zmagania się z organizmem, który się powoli poddaje.

Długie dywagacje nie nadają się do opisu „Małego życia” – to jest raczej książka, która jak szkatułka otwiera się przed czytelnikiem sama. Yanahigara pisze o sztuce, o potrzebie uznania, ale też i prywatności. „A Little Life” to powieść o przeszłości, od której nie udaje nam się uciec i o tym, w jaki sposób sobie z nimi radzimy. To powieść o zagadkach, których nie chcemy nikomu ujawniać i o bliznach które nosimy. Ale to też książka o tym, co piękne i dobre, o małych radościach i szczęściu. Z jednej strony opowieść bardzo smutna i pełna bólu, z drugiej – pełna nieoczekiwanych momentów zabawnych lub wzruszających.

Nie wiem, co jeszcze mogę napisać, żeby was zachęcić do lektury, ale też i nie popsuć wam przyjemności odkrywania powieści samodzielnie. Według wielu osób „A Little Life” to powieść przegadana, przejaskrawiona, pełna teatralnych gestów i postaci, które są albo przerysowane, albo zbyt pobieżnie nakreślone. Zarzuca się autorce epatowanie przemocą, dyrygowanie czytelnikiem. Ale według mnie „Małe życie” to powieść monumentalna i napisana z rozmachem. Przeczytanie tej książki zajęło mi ponad dwa tygodnie – w sumie nic dziwnego, bo liczy ona sobie ponad siedemset stron. Zwykle czytam książki szybko, ale tym razem powieść musiałam sobie dawkować. „A Little Life” to książka miejscami brutalna, miejscami przejmująco niewygodna, a pewne fragmenty są po prostu bardzo, ale to bardzo ciężkie do przełknięcia. Ja normalnie nie należę do osób specjalnie sentymentalnych, nie wzruszam się łatwo, nie płaczę przy łzawych (pardon) romansach, ani nie czytam książek z gatunku Misery Lit. Jak to się więc stało, że „A Little Life” przeczytałam poruszona po koniuszki palców, że książka zrobiła na mnie aż takie wrażenie, że złamałam własną zasadę i zajrzałam na koniec książki, bo nie byłam w stanie znieść tego napięcia. Tak, zabrzmi to właściwie nieco dziwnie, ale książka „A Little Life” mnie pokonała, przeżuła i wypluła samą skorupę… I wiecie co? Warto było.

niedziela, 22 maja 2016

Baśniowy debiut - "Dziewczyna z ogrodu" Parnaz Foroutan

W domu z ogrodem, na wybrzeżach Los Angeles mieszka Mahbube Malakuti, starsza pani, która rozmawia z roślinami w swoim ogrodzie, i która zna wiele opowieści. Ostatnia z rodu Malakutich, perskich Żydów, mieszkających w Iranie jeszcze przed rewolucją, kobieta żyje jakby na pograniczu jawy i snu, pełna historii, które nie ma komu opowiadać. Główną bohaterką jej wspomnień jest Rachel, młodziutka żona kupca Aszera, która nie może spełnić najważniejszej małżeńskiej powinności wobec swojego męża i dać mu upragnionego syna, który by kontynuował pomnażanie rodzinnego majątku, poniósł dalej ojcowskie nazwisko, był chlubą rodziców. Wkrótce potrzeba posiadania potomstwa przeradza się u Rachel w obsesję, która wiedzie ją ku szaleństwu i ku decyzjom, które zaważą na losach całej rodziny.

Jeśli choć trochę zaciekawił was ten opis, sięgnijcie po książkę, którą niedawno przeczytałam. „Dziewczyna z ogrodu” Parnaz Foroutan to powieść zanurzona we wspomnieniach, zainspirowana historiami rodzinnymi autorki. Ciśnie mi się na ustach wyrażenie „baśniowy debiut”, bo powieść o rodzie Malakutich czyta się jak opowieść, którą snuje starsza kobieta, która spieszy się, żeby komuś zdążyć opowiedzieć wszystkie wspomnienia, żeby komuś przekazać echa przeszłości, która odeszła na zawsze. Jej narracja jest właśnie tak lekko oniryczno-baśniowa, nie trzymająca się specjalnie chronologii – pewnych faktów z życia własnej rodziny Mahbube  właściwie nie zna, innych się domyśle, jeszcze inne wspomina. Nie poznajemy też w całości historii jej rodu, a jedynie wycinki, z których najważniejszy, opowieść o Rachel i jej nieustępliwej obsesji, jaką staje się chęć posiadania dziecka, staje się późniejszą wypadkową dalszych zdarzeń.

Ta krótka powieść niesie w sobie potężną dawkę emocji – jest w niej i kobieca solidarność, miłość, ale też i rywalizacja, społeczne oczekiwania i szaleństwo. Jest i miłość braterska, zdolna do poświęceń, jest zazdrość i upadek. Jest i gładko wplecione w powieść kanwa społeczna – rodzina Malakutich to bogaci Żydzi perscy, mieszkający w muzułmańskim kraju i, pomimo swego bogactwa i wpływów traktowani jako „nieczyści”, ktoś, kogo można bez konsekwencji znieważyć.

„Dziewczyna z ogrodu” wciąga, ale też zasmuca. Życie Rachel i jej szwagierki Chorszid, jak zresztą i innych kobiet – a właściwie dziewczynek, bo Rachel ma w chwili zamążpójścia dwanaście lat – jest pomimo pozornego bogactwa i szczęścia podszyte lękiem i niepewnością. Ich wartość mierzy się za pomocą ilości urodzonych synów, a ich świat jest zamknięty w murach andaruni, prywatnej, kobiecej części domu. Tak naprawdę dopiero Mahbube udaje się wyrwać poza hermetyczny świat oddzielający kobiety i mężczyzn, Żydów i Muzułmanów. Smutna jest też historia samej Mahbube, która wychowuje się bez matki, starając się za wszelką cenę dowiedzieć czegoś o jej śmierci, według jej ojca spowodowanej powikłaniami kobiecymi. Smuci wizja świata, w której kobiety można się pozbyć jak zbędnego balastu pod byle pretekstem, w którym matce zostaje odebrane dziecko i absolutnie nic nie można na to poradzić, w którym kobiety są postrzegane jako naczynia, które można potłuc, wypełnić, lub odłożyć na potem, do póki znów nie będą przydatne. Ale jest  to też piękna powieść, pewna poetyckich opisów nieistniejącego już świat, na chwilę tylko przywróconego do życia opowieściami narratorki książki.

poniedziałek, 9 maja 2016

Lisa Owen, "Not Working", czyli o książce, która nie jest podobna do "Pamiętników Bridget Jones"


Po raz pierwszy natknęłam się na wzmiankę o debiutanckiej powieści Lisy Owen, „Not Working” przeglądając listę autorów debiutujących w 2016 roku, którą opublikował The Guardian. Jej autorka rzuciła pracę w wydawnictwie, zapisała się na kurs kreatywnego i pisania i zanim jeszcze swoją książkę skończyła pisać, miała już swoją agentkę, a rok później o prawa do wydania jej książki walczyło aż osiem wydawnictw. Podobnie jak jej twórczyni, bohaterka książki, Claire Flannery, również decyduje się rzucić swoją posadę w agencji marketingowej, żeby odnaleźć siebie, sens życia i nową, bardziej ciekawą pracę, która będzie jej prawdziwym powołaniem. W przeciwieństwie do swojej kreatorki Claire nie bardzo to wychodzi, gdyż okazuje się, że poszukiwanie wymarzonego zajęcia jest trudniejsze niż się to nam wydaje. Zamiast tego Claire spędza zbyt wiele czasu przed telewizorem czy ekranem komputera, spotyka z przyjaciółmi, kłóci ze swoim chłopakiem i przeżywa zerwanie stosunków z własną matką. 
 
„Not Working” jest opisywane jako dowcipny głos naszego pokolenia ludzi prokrastynujacych,  pełna humoru i ciepła, ale też i nieco melancholijna książka. Całkowicie się z tym zgadzam! Natomiast spotkałam się też gdzieś się z określeniem „Bridget Jones naszego pokolenia”. I chyba to właśnie porównanie nieco zepsuło mi lekturę tej książki. Po pierwsze – Claire w niczym nie przypomina roztrzepanej, sympatycznej Bridget, a książka nie jest opowieścią o poszukiwaniu miłości i drugiej połówki. Claire już ma swoją drugą połówkę – bardzo cierpliwego i dobrze zapowiadającego się neurochirurga (nic dziwnego, że może sobie pozwolić na odejście z pracy!), ale gdzieś się w swoim życiu pogubiła i nie za bardzo wie, co z nim zrobić. To raczej książka o poszukiwaniu własnej tożsamości, którą łatwo czasem zgubić, o odwadze, której potrzeba, by coś wokół siebie zmienić, a także o tym, że tak naprawdę wcale niełatwo jest odkryć, co chce się zrobić z własnym życiem.

Kolejna zdecydowana różnica – przy „Bridget Jones” płakałam momentami ze śmiechu, natomiast „Not Working” wydawało mi się miejscami wręcz smutne. Od razu dodam, że humor w tej książce jest, ale zupełnie innego rodzaju, zdecydowanie nie na taką skalę, jakiej można by się spodziewać z entuzjastycznych recenzji i cytatów na okładce… Tu wspomnę jeszcze, że zdecydowany plus należy się właśnie za okładkę, która zdecydowanie przyciąga oko i odróżnia książkę od stosów innych.

Po trzecie - mimo iż styl też może z początku wydawać się podobny do książki Helen Fielding, to jednak „Not Working” jest książką mniej spójną – zamiast pamiętnika mamy tu zapis luźnych przemyśleń, krótkich scenek i dłuższych rozdziałów. Zastanawiałam się nawet, czy powieść nie miała swojego początku gdzieś w sieci, bo niektóre obserwacje przypominają mi tweety czy podpisy na instagramowych fotkach. Ten sposób narracji, chociaż ułatwiał mi czytanie, (bo łatwo jest połykać króciutkie akapity i nieco dłuższe scenki), sprawił jednak, że z początku trudno mi się było wciągnąć w tę książkę, a co za tym idzie, zaprzyjaźnić z główną bohaterką. Większą sympatię czułam do matki Claire, która zresztą przez większą część książki jest nieobecna, czy do reszty członków jej rodziny. Claire czasem mnie denerwowała (ile czasu można spędzać w piżamie, pijąc wino na obiad!!!), z drugiej strony budziła sympatię i pewnego rodzaju współczucie swoim zagubieniem i niepewnością.

Mam nadzieję, że moje porównania nie zniechęciły was kompletnie do tej książki. Większość moich narzekań wynika z tego, że po prostu spodziewałam się po niej czegoś innego. „Not Working” to debiut udany, chociaż zdecydowanie nie wybitny. Czekam też na szum w mediach wokół tej książki, który by mi powiedział, że to ja jedna się mylę, a nie osiem wydawnictw, które wcześniej konkurowały między sobą o prawa do wydania tego debiutu – ale na razie takiego szumu jakoś nie widzę, co mi podpowiada, że może mam rację i „Not Working” to książka na ocenę dobrą. Natomiast chętnie przeczytam kolejną książkę Lisy Owens, chociaż wydaje mi się, że jako iż autorka niedawno urodziła dziecko, to napisanie kolejnej może zabrać jej zdecydowanie więcej czasu.

niedziela, 24 kwietnia 2016

Tydzień z nosem w książce (1)


Stało się tak, jak to przewidywałam. Książki czytają mi się o wiele wolniej niż kiedyś. Zamiast połykania książek co drugi dzień, przechodzę fazy. Jestem wybredna. Jestem leniwa. Czasem wcale mi się nie chce czytać. To, co kiedyś było nałogowym pochłanianiem słowa pisanego zamieniło się w jeden ze sposobów spędzenia wolnego czasu – czasu, którego coraz mniej na własne przyjemności. Nadal czytam dużo, więcej być może niż statystyczny Polak, ale czytam nierówno. Z niektórymi książkami czasem mi zupełnie pod górkę. Inne co rusz odkładam na potem. Jeszcze inne czytam tylko w łóżku albo tylko w autobusie. Obecnie rozdzielam się na czworo. Z jednej strony: Locke Lamora po raz drugi, czyli „Red Seas Under Red Skies” („Na szkarłatnych morzach”) Scotta Lyncha . Wiadomo – ciągnie. Z drugiej – „Not Working” Lisy Owen – debiut, który ktoś porównał do „Dziennika Bridget Jones” – nie wiem, czy słusznie, chyba nie. Być może bohaterka jest taką właśnie współczesną Bridget, skondensowaną w formie, żeby pasowała do dzisiejszych realiów i mediów społecznościowych, tak samo niepewną tego, jak właściwie ma wyglądać jej życie, ale to zdecydowanie inna książka, inny humor, inne problemy. Nie sądzę, żeby stała się symbolem kolejnego pokolenia,  wypromowała nowy rodzaj literatury, tak jak to się stało z książką Helen Fielding, ale to dobry debiut moim zdaniem. Do dokończenia w autobusach. Trzeci „włos” to kryminał islandzkiego autora, Ragnara Jonassona, „Snowblind”. Właściwie to zainteresował mnie kolejny tom z tej serii, ale nie lubię zaczynać od środka, więc zabrałam się za pierwszy… Tu mamy morderstwo, niedoświadczonego policjanta i długie polarne noce. Klimatycznie i ciekawie. Czwarta i ostatnia książka z tego tygodnia to dopiero co zaczęta powieść „A Little Life” („Małe życie”) Hanyi Yanagihary, która właśnie została wydana przez Wydawnictwo WAB. Nominowana do Bookera, do Baileys Prize, do US National Book Awards, zbiera same pochwały. U mnie na swoją kolejkę czekała już długo, ale skoro wychodzi polskie wydanie, postanowiłam dłużej nie czekać. Początek zapowiada się wyśmienicie, nieco zagadkowo, świetnie się czyta, strony po prostu same się przewracają. Jedyny minus to rozmiar – 720 stron małego druku (ach, wiem, powinna na kindla, ale cóż..) – ale na szczęście jestem przyzwyczajona do dźwigania ciężarów. 

Cóż, dość tego gadania, czas wracać do czytania, choć coś czuję, że przerwa zaraz się skończy. Życzę wszystkim miłej niedzieli – mam nadzieję, że napiszecie, co wy teraz czytacie.

PS. Ex Libris dorobił się swojego konta na Instagramie – chętnych zapraszam tutaj i na Facebookowy profil, gdzie jest mnie zdecydowanie więcej…

poniedziałek, 11 kwietnia 2016

Baileys Women's Prize for Fiction 2016 - finalistki

Dziś wieczorem ogłoszono listę sześciu finalistek tegoroczej Baileys Women's Prize for Fiction. Niestety w trakcie ogłaszania jechałam sobie metrem na spotkanie z Padmą z Miasta Książek i o wynikach poinformowano mnie dopiero na miejscu. A tak chciałam sprawdzić wszystko od razu...! Oto lista:

Cynthia Bond: Ruby
Anne Enright: The Green Road
Lisa McInerney: The Glorious Heresies
Elizabeth McKenzie: The Portable Veblen
Hannah Rothschild: The Improbability of Love
Hanya Yanagihara: A Little Life

O książkach możecie poczytać sobie więcej tutaj, a ja mam nadzieję przeczytać przynajmniej dwie książki z listy finalistek...

niedziela, 10 kwietnia 2016

Złodziej, który skradł mi serce (Scott Lynch, "Kłamstwa Locke'a Lamory")

Dziś będzie krótko, acz treściwie. Skończyłam czytać „Kłamstwa Locke’a Lamory” Scotta Lyncha i świerzbią mnie palce, żeby coś o tej książce napisać. Od razu uczciwie zaznaczam, że w nosie mam, co inni mają na jej temat do powiedzenia, chyba, że tak jak ja uważają, że książka jest po prostu fantastyczna. Locke Lamora i reszta jego gangu zawładnęła moim sercem i uczciwie przyznaję, że tak dobrze napisanej powieści łotrzykowskiej daawno już nie czytałam…

Dla tych, którzy o książce nie wiedzą nic, kilka słów zachęty. Oto Camorra, państwo-miasto na wzór Wenecji składające się z samych wysepek i mostów, władane prawomocnie przez księcia Nicovante i (nielegalnie) przez capo Barsaviego, któremu podlega półświatek przestępczy. Camorra to dom Locke’a Lamory i Niecnych Dżentelmenów (Gentleman Bastards), grupy pewnych bardzo utalentowanych i pomysłowych złodziei, których poznajemy w trakcie kolejnego, bardzo skomplikowanego skoku. Locke specjalizuje się w zabieraniu pieniędzy bogatym i nieoddawaniu ubogim i jest w swoim fachu, tak dobry, że nazywają go Cieniem Camorry, ku jego utrapieniu zresztą, bo do legendy mu bardzo brakuje – słabej postury Locke fechmistrzem jest miernym, ale to mu wcale nie przeszkadza w układaniu skomplikowanych planów, które Niecnym Dżentelmenom przynoszą krocie. Znakomitym fechmistrzem zresztą wcale być nie musi, bo jest nim Jean Tanner, jego przyjaciel i prawa ręka, a reszta jego gangu – bracia Sanza i Pędrak, który dopiero kształci się na złodzieja, też potrafi wyjść cało z przeróżnych tarapatów. I tylko kiedy na scenie pojawia się na poły mityczny Szary Król, Locke i Niecni Dżentelmeni wciągnięci zostaną w rozgrywkę, która może się okazać dla nich fatalna w skutkach…

Co mogę napisać o „Kłamstwach Locke’a Lamory”? Że to jedna z najlepiej zapowiadających się serii fantasy jakie ostatnio czytałam. Że po interesującym początku nagle akcja zaczyna galopować w takim tempie, że nie można się od książki oderwać. Że zdarzyło mi się przy jej czytaniu parsknąć śmiechem, a przy końcu także zakrzyknąć, triumfalnie wymachując pięściami. Że skok stulecia Locke’a można pod względem zawiłości porównać do „Ocean’s Eleven”, co jest pochwałą wielką, jako że film bardzo ale to bardzo mi się podobał. Że pod koniec i tak udało mi się autorowi mnie zaskoczyć, co się w cyklach fantasy często nie zdarza, bo przecież zwykle od początku wiadomo, że to biedny żebrak zabije smoka i poślubi księżniczkę. Że pełno w tej książce humoru rubasznego, przekleństw i dosadnych porównań, a do tego Scott Lynch potrafi tak pisać, że czytelnik może sobie całą Camorrę doskonale wyobrazić – razem z jej zapachami i kolorami. Że „Kłamstwa…” to sprawnie skonstruowany świat, subtelnie fantastyczny (i chwała Bogu, bo chociaż uwielbiam Davida Eddingsa i Mercedes Lackey, nadmierne nagromadzenie czynników magicznych zaczyna mi po trochu wychodzić bokiem) i bardziej podobny do powieści łotrzykowskiej niż do heroic fantasy. I w dodatku Locke. Locke Lamora, ten łotr, skradł moje serce i chyba już go nie odda, złodziej przebrzydły.

Scott Lynch zadebiutował swoją powieścią dziesięć lat temu. Na szczęście nie wiedziałam wtedy jak bardzo mi się ta książka spodoba, bo na kolejne części cyklu trzeba by mi było czekać latami. Natomiast ja już niebawem sięgnę po „Na szkarłatnych morzach” i „Republikę złodziei”. Byle tylko doczekać do lata, kiedy to wydana zostanie czwarta część cyklu, „The Thorn of Emberlain”. Latem zresztą będę miała co czytać, mam nadzieję, bo właśnie wtedy ma wyjść kolejna książka Bena Aaronovitcha, “The Hanging Tree”.  I żeby tylko jeszcze Patrick Rothfuss napisał kolejną część Kronik Królobójcy, posmarkałabym się ze szczęścia…

PS. Tym którzy jeszcze go nie czytali, polecam z całego serca Patricka Rothfussa i jego cykl, który rozpoczyna „Cień wiatru” i apeluję do autora, by go skończył i przestał trzymać nas w napięciu, bo jak to tak można. Tym zaś, którzy chcieliby przeczytać porządny (skończony!) cykl fantasy, z bohaterem, który od zabijających smoki magią cnotliwych rycerzy odstaje jak kaktus od pachnących róż,  polecam „Z mgły zrodzony”, pierwszą część cyklu Ostatnie Imperium Brandona Sandersona, czyli moje kolejne odkrycie z ubiegłego roku.

niedziela, 27 marca 2016

Wielka Gra i brytyjski kontrwywiad czyli Dabarai czyta o Historii (Tydzień z nosem w książce)


Od ostatniego postu minął ponad tydzień, książki się czytają, ale na pisanie czasami czasu nie starcza.  Postanowiłam więc zainaugurować całkiem nowy cykl notek, które mam nadzieję, pozwolą mi ogarnąć moje czytelnicze zapasy z samą sobą… Kiedy czasu nie starcza na napisanie czegoś sensownego, dobrze jest chociaż wspomnieć o tym, jak mi minął tydzień z nosem w książce.. 

Zacznę od tego, że ostatnimi czasy przeczytałam sporo niezłych pozycji, a w tym roku na plan pierwszy zdecydowanie wysuwa się literatura faktu – szok horror, to się przecież nigdy nie zdarza! Dlatego dzisiejszy, inauguracyjny odcinek nowego cyklu obejmie kilka książek z ostatnich miesięcy… Nie mogę bowiem, chociaż krótko, nie wspomnieć o książkach Bena Macintyre’a, które dostarczyły mi ostatnio wiele radości i moim zdaniem powinny być przedstawione szerszej publiczności.

Z pierwszą z nich, „Operation Mincemeat” („Operacja Mielonka”, polskie wydanie „Oszukać Hitlera. Największy podstęp w dziejach wywiadu”), zetknęło mnie przeznaczenie… O operacji Mielonka usłyszałam po raz pierwszy kilka lat temu, zwiedzając Bletchley Park (muzeum Enigmy), a kiedy ostatnio obejrzeliśmy z UA „Operację Argos”, przypomniała mi się ta arcyciekawa historia, o której opowiada książka Bena Macintyre’a… Otóż w kwietniu 1943 poławiacz sardynek u wybrzeży Hiszpanii wyłowił zwłoki i walizkę zawierającą tajne dokumenty, sugerujące, że zamiast spodziewanej inwazji na Sycylię, Alianci zaatakują Grecję. Tyle tylko, że major William Martin był tak naprawdę trampem z Walii, w dodatku martwym, zanim „utonął” w morzu, a dokumenty były co do jednego fałszywe. Jednak Niemcy dali się nabrać i Operacja Mielonka, ambitna akcja brytyjskiego kontrwywiadu, zakończyła się pełnym sukcesem. Co więcej mogę wam napisać, żeby nie psuć przyjemności lektury. Książkę Macintyre’a czyta się jak najlepszą powieść szpiegowską, i gdyby nie to, że wszystko tu jest udokumentowane, oparte na na faktach i w stu procentach prawdziwe, można by pomyśleć, że autor nieco przesadził i dla własnego dobra powinien nieco przyhamować rozbuchaną wyobraźnię… W dodatku autor ma porywający styl, kartki same się przewracają, a do tego można się przy lekturze pośmiać. Czego chcieć więcej? „Operation MIncemeat” to pozycja nie tylko dla miłośników historii i pozycji szpiegowskich.  Polecam, polecam, polecam wszystkim tę książkę!

Druga przeczytana do tej pory książka Bena Macintyre’a to „Double Cross. The True Story of The D-Day Spies” (polskie wydanie – „Wielkie oszustwo”), czyli dzieje piątki podwójnych agentów, którzy przyczynili się do sukcesu lądowania w Normandii. Ponownie Ben Macintyre okazał się świetnym gawędziarzem, a chociaż sama historia nie była może aż tak wciągająca, jak „Operation Mincemeat”, to postacie w niej występujące warte były poznania. Postacie autentyczne, których losy (w większym lub mniejszym stopniu) wpłynęły na przebieg i wynik wojny. Wszyscy bohaterowie są bardzo interesujący, ale na szczególną wzmiankę zasługuje mój ulubiony Juan Pujol Garcia, pseudonim Garbo… Garbo, ha ha! Szpieg – legenda. Człowiek, który najpierw zaproponował swoje usługi rządowi Wielkiej Brytanii, a kiedy nic u nich nie wskórał, został niemieckim szpiegiem. Wysłany do Anglii, zaczął przesyłać długie raporty, które były w stu procentach zmyślone.. Pujol nie dotarł bowiem do Anglii, ale zatrzymał się w Lizbonie i to właśnie stamtąd nadawał swoje meldunki. Zauważony wreszcie przez Brytyjczyków i oddany pod opiekę agenta, Garbo przystąpił do tworzenia własnej siatki wywiadowczej, która zaczęła go zasypywać informacjami przydatnymi dla Niemców. Wśród zwerbowanych szpiegów znaleźli się gibraltarski kelner, szwajcarski biznesmen (po jego śmierci, wdowie po nim Niemcy wypłacali rentę), grupa walijskich nacjonalistów… Wszystkich tych agentów łączyła jedna rzecz – byli oni całkowicie zmyśleni…! 

„Double Cross”, jak już wspomniałam, to historia siatki szpiegowskiej, świetnie się tę pozycję czyta, chociaż w porównaniu z poprzednią książką Macintyre’a nie ma tu już tej powieściowej narracji. Za to są interesujące fakty z historii angielskiego kontrwywiadu, fascynujące losy agentów i humor. Do tego muszę wspomnieć i o polskim wątku, bo jeden z ważnych szpiegów (pseudonim Brutus), był Polakiem. Co prawda wydaje mi się, że Macintyre nie miał o nim zbyt wysokiej opinii, ale mimo wszystko jego losy to kawałek polskiej historii, bardzo zresztą ciekawy. 

No proszę, miało być krótko i zwięźle, ale widać się nie da. Mam nadzieję, że kogoś zachęcę tą notką do przeczytania książek Macintyre’a. Ja mam w planach jego kolejną książkę – „Agent ZigZag”, opowieść o Eddiem Chapmanie, kolejny podwójnym agencie. A do tego kilka książek lekkich, łatwych i przyjemnych i zdecydowanie nie opartych na faktach. Pozdrawiam wszystkich w  ten świąteczny dzień i życzę wszystkim przyjemnego czytania.